Poznaliśmy się jakiś rok temu. On- bywały w świecie, popularny w Stanach, uwielbiany przez gwiazdy- kosmetyk legenda. Ja- dziewczyna z małego miasteczka, rozpieszczona ślicznie pachnącymi acz zupełnie nieskutecznymi mazidłami do ust.
Zobaczyłam go w Rossmann'ie i pomyślałam że muszę go mieć. Kilka chwil wahania (bo przecież nie wyszło mi z tak wieloma) i był mój. Z drogerii wyszliśmy już razem- ja i Carmex, wersja tubkowa.
Niestety, zaledwie na pierwszej randce zorientowałam się, że nie jesteśmy sobie pisani. Gdy tylko dotknął moich ust poczułam okropne pieczenie, przykry zapach i smak. Próbowałam ratować nasz związek, zakupiłam wersje wiśniową- wszystko na nic.
Coś okropnego, pomyslałam, kto przy zdrowych zmysłach dodaje mentol i kamforę do balsamu do ust? Niewiarygodnym było dla mnie, że ten produkt ma tylu zwolenników. Rozstaliśmy się i byłam przekonana że już się więcej nie spotkamy.
Tymczasem pewnego dnia obudziłam się z ustami suchymi i pomarszczonymi jak rodzynki. Nic mi nie pomagało i w akcie desperacji postanowiłam odnowić znajomość z Carmex'em- tym razem w słoiczku. I... zaiskrzyło!
W niespełna dwa dni doprowadził moje usta do stanu idealnego. Owszem, nadal pachnie mentolem i kamforą, ale tylko na początku, potem łagodnieje, przestaje piec i mrowić. Ponoć trzeba na niego uważać, stosować z umiarem bo usta się przyzwyczajają. Moje na razie nie mają go dość i mam nadzieję że tak pozostanie.
Do pracy dokupiłam wersje w sztyfcie, żeby było higienicznie. Carmex oswojony!
Be First to Post Comment !
Prześlij komentarz