Image Slider

Maybelline Color Tattoo, Creamy Mattes

| On
15:07
Niedawno w drogeriach pojawiły się cztery nowe odcienie znanych i lubianych Color Tattoos od Maybelline. Tym razem w wersji matowej. Ponieważ sama mam z tymi cieniami mieszane relacje, postanowiłam sprawdzić w czym (i czy w ogóle) maty są lepsze od swoich poprzedników.



Na cztery nowe kolory, ja wybrałam dla siebie Creme de Nude- cielisty odcień z dużą ilością żółtych pigmentów, Creme de Rose- również cielisty ale wpadający w chłodne, przykurzone różowe tony oraz Creamy Beige- który kojarzy mi się z mleczną czekoladą:D Odpuściłam sobie Vintage Plum, który wydał mi się kolorem zupełnie nieatrakcyjnym i nie bardzo jestem w stanie wyobrazić sobie, że mógłby komukolwiek pasować. Poza tym jego konsystencja pozostawiała wiele do życzenia.

Bardzo wiele osób uważa Maybelline Color Tattoo za zamienniki Macowych Paint Potów. I rzeczywiście w przypadku tej trójki wydaje się to uzasadnione, przynajmniej kolorystycznie;) Creme de Nude to kolorystyczny odpowiednik Soft Ochre, Creme de Rose jest łudząco podobny do Painterly, natomiast Creamy Beige wygląda identycznie jak Groundwork. Jednak Paint Pots od Mac mają w moim odczuciu trochę inną konsystencję, są bardziej zwarte i nie tak kremowe (PP są raczej żelowe). Na moich tłustych powiekach utrzymują się znacznie lepiej niż CT.


No właśnie. Co z tą trwałością? Cóż, w moim przypadku kiepsko, ale jak już wspomniałam, mam tłustą skórę. Dlatego nie noszę Color Tattoos solo, musiałam znaleźć na nie swój sposób. Mianowicie stosuję je jako bazę pod inne, pudrowe cienie i w tej roli spisują się bardzo dobrze, ładnie podbijając kolory i wykończenie tradycyjnych prasowańców. 
Spośród tej trójki moim zdecydowanym ulubieńcem jest prześliczny Creme de Rose, który kolorystycznie idealnie pasuje do mojej cery, ukrywa żyłki i przebarwienia na powiekach, sprawiając że spojrzenie wygląda świeżo i dziewczęco. Natomiast zupełnie rozczarował mnie Creme de Nude, którego konsystencja znacznie odbiega od pozostałej dwójki- jest sucha a na oku wygląda jak złej jakości korektor.
A Wam który najbardziej przypadł do gustu?

Sephora Teint Infusion

| On
08:00
Jakiś czas temu na Instagramie entuzjazmowałam się nowym podkładem Sephory- Teint Infusion. Pierwsze wrażenia były nad wyraz pozytywne, ale minęło 7 tygodni, w tym czasie zmieniła się pora roku i przyszedł czas na podsumowanie. A może też kubeł(ek) zimnej wody?;)


Ale po kolei. Jak widzicie, podkład Sephory zamknięto w bardzo gustownym opakowaniu z matowego szkła, z dozownikiem pipetką. Z pewnością nie umknęło Wam również, że jest go mniej niż tradycyjnego fluidu, bo tylko 20 ml. Auć:) 
Za to maleństwo trzeba zapłacić 75 zł, ale warto polować na różne okazje i promocje które Sephora często organizuje. Do wyboru jest 8 odcieni, mój to najjaśniejszy 12 Ecru.

Konsystencja podkładu jest rzadka i lejąca, przed użyciem konieczne jest porządne wstrząśnięcie, bo fluid może się rozwarstwiać.
Przyznaję, że spodziewałam się czegoś w typie kremu koloryzującego, a tymczasem jak na fluid o tak lekkiej formule, krycie jest zaskakująco mocne. Na tyle, że jedna cienka warstwa w zupełności mi wystarcza. Gdyby jednak było Wam mało, śmiało można go dołożyć tu i tam, a wszystko ładnie się ze sobą połączy. A propos nakładania, dla mnie Teint Infusion wygląda najładniej zaaplikowany wilgotnym Beauty Blenderem, ewentualnie pędzlem Buffing Brush od Real Techniques. Aplikacji palcami nie praktykuję więc się nie wypowiem;)
Jeśli chodzi o wykończenie, tu również dałam się zaskoczyć:) Zamiast spodziewanego dewy finish, jest piękny, satynowy półmat. Bez potrzeby przypudrowania, która może ale nie musi pojawić się później.
Do sedna jednak, czy jestem z tego podkładu zadowolona? Cóż i tak, i nie. 
Kiedy zaczęłam go używać było lato, cera była wypoczęta i dobrze nawilżona dzięki czemu fluid prezentował się nienagannie.Ba! Często przechodząc obok jakiegoś lustra zatrzymywałam się na chwilę myśląc "Wow, moja skóra wygląda fantastycznie!" a wierzcie mi na co dzień nie mam takich narcystycznych zapędów:P Teint Infusion w jakiś dziwny, niemal magiczny sposób rozpraszał światło ukrywając rozszerzone pory. Zmiękczał rysy i nadawał twarzy jakiejś takiej wizualnej miękkości
Niestety, wraz z nadejściem jesieni moja cera się zmieniła- wiecie sezon grzewczy w pełni, kuracje złuszczające... Nagle podkład przestał ukrywać niedoskonałości, a zaczął je podkreślać. W szczególności suche skórki. Mam też wrażenie, że na odwodnionej nagle skórze Teint Infusion przestał się trzymać i jest bardzo podatny na ścieranie
Tak więc tymczasem odstawiam podkład Sephory na półkę, jestem jednak pewna że wróci do łask na wiosnę i znów mnie zachwyci:)

Miałyście do czynienia z Teint Infusion? Co o nim myslicie?